niedziela, 20 stycznia 2013
(Wataha Castiela) Od Luny
Milka była miła. Poprzez śnieg nie było widać prawie niczego. Byłyśmy daleko od jaskiń. Tam nie było prawie żadnej zwierzyny. Nadal był dzień. Patrząc w niebo nie można by się tego domyślić, ponieważ już od jakiegoś czasu w dzień i w nocy jest tak samo ciemno. Ja określiłam porę dnia po futrze. Czasem się to przydaje. Wiedziałam czego szukać. Przecież w środku dnia nie natknę się przykładowo na dzika, albo sowę lub nietoperze... Odrażające stworzenie. Po ziemi przemknęła wiewiórka. "Co jest? Przecież jest zima!"- pomyślałam. Zatrzymałam się.
-Luna? Co się stało?- spytała Milberry, stojąca parę metrów dalej.
Stałam chwilę wysłuchując jakiegoś dźwięku. Nagle usłyszałam to, czego się obawiałam.
-Padnij!- krzyknęłam.
Skoczyłam próbując zasłonić ją. Nagle z zza krzaków wybiegło stado rozpędzonych jeleni. Usłyszałam huk. Jeden z jeleni padł na ziemię. W tle rozbrzmiewały krzyki.
-Mil, uciekaj!
-Ale ty...
-Proszę, ja wiem jak sobie poradzić. No, biegnij!
-Jesteś pewna? Nie mogę cię tu zostawić!
Krzyki były coraz głośniejsze. Ludzie dotrą tu lada chwila. Usłyszałam trzask w głowie.
-Cholera, Milka! Potrafię zadbać o siebie sama, ale o innych nie. Jeśli chcesz to zostań. Nie moja sprawa.- rzuciłam i wyskoczyłam zza krzaków.
Jakiś człowiek wycelował we mnie strzelbą. Rzuciłam się mu do gardła. Chyba jeszcze nie wiedzą, że z wilkami się nie zadziera...
(Milberry, dokończysz?)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz